Inspektorat w Kętrzynie przyjął mnie z otwartymi rękoma i wyznaczył placówkę w Pożarkach pod młodziutkim kierownikiem panem Z. Obecnie szkoła była czteroklasowa, ale od początku roku szkolnego, ze względu na moją osobę dozwolono otworzyć zbiorczą, siedmioklasową szkołę i szkołę wieczorową dla dorosłych o trzech nauczycielach.
– Nie będzie pani źle – zachęcał inspektor. – Budynek szkoły jest duży. Do wojny mieściła się w nim ośmioklasowa szkoła niemiecka o dwóch nauczycielach. Są tam budynki gospodarcze, mieszkania dla nauczycieli, kawałek łąki i pola oraz przyszkolny ogródek z krzewami i owocowymi drzewami.
Przyjechaliśmy. Mimo wysłanego telegramu, nikt nas na dworcu nie spotkał. A od dworca do Pożarek było bite 10 kilometrów, połączenie furmanką albo po nauczycielsku, na własnych nogach. Owszem, mieliśmy tych nóg aż trzy pary, to jest nogi, nóżki i nóżęta, setki razy przebiegały tę trasę w obie strony, ale sędziwemu, wiklinowemu koszowi należało się więcej dostojeństwa. Musiałam się zwrócić do inspektoratu.
– Zadzwonię do gminy, by przysłali po panią konie i zawiadomili dotychczasowego kierownika o pani przyjeździe – zapewnił mnie inspektor.
Po upływie paru godzin pod budynek inspektoratu zajechał wymoszczony sianem wóz zaprzężony w robiącą bokami i dyszącą chabetę. Siedzenie stanowiły dwie poprzeczne deski okryte samodziałowymi szmaciakami i dwa podobne szmaciaki do okrycia. Tymczasem rozpadał się deszcz. Według Staffa był to „kapuśniaczek”, Ale gdy się siedzi na chłopskim wozie, bez nieprzemakalnego okrycia, gdy po nieprzespanej nocy chce się spać, a w brzuchu burczy, wtedy najpiękniejsza poezja bierze w łeb.
Gospodarz milczy, koń odlicza kroki. Jechaliśmy w tempie „kłusaka” wiozącego mnie przed laty do placówki na Wołyniu. Nasza trójka, zagrzebana w siano i okryta z głowami szmaciakiem, wyglądała przez szparki, ale wkrótce dzieci ukołysane „galopem” zasnęły, ja zaś oglądałam mijaną drogę, którą miałam przemierzać pieszo lub pociągiem przez długie i trudne jak wieki jedenaście lat. Mimo dżdżu z lasu zalatywał zdrowy, ożywczy zapach, z czego się szczerze ucieszyłam ze względu na zdrowie Wiesia. Wspomniałam jego bladą twarzyczkę i szczupłą figurkę oraz słowa półtorarocznego synka, gdy ujrzawszy w moich oczach łzy, przytulił się i powiedział:
– Nie płakaj mamusiu, ja ci nie umarnę.
– Nie umrzesz, synusiu – wyszeptałam cichutko, pochylając się nad posapującym synkiem.
Patrzę na ciągnące się z obu stron sosnowe lasy, chowam nos przed spadającymi kroplami dżdżu i myślę… O czym?… Że znów trzeba wszystko od początku zaczynać, że połowa życia minęła, a ja jeszcze: „ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Słucham cichego szeptu tej ziemi, po której klapie wiozący nas koń, na której kiedyś żyli, którą kochali, bronili, zraszali potem i krwią ci, którym była ojczyzną. Poprzez gęstwinę gałęzi sosen, poprzez brzozowe listki widzę ich twarze i bystre oczy, słyszę ich ciche skargi i zaklęcia, żałosne zawodzenie, szelest wypuszczonej z łuku strzały, jęki, charczenia – tylko nie słyszę radosnego śmiechu. A przecież bym dosłyszała, – bo patrzę i widzę sercem. Bo widzę ziemię Wallenroda, czuję krew Św. Wojciecha, widzę zmagania ginących Prusaków z bluźniercami Krzyża. A potem… Przemysław, Łokietek, ród Jagiellonów. Prusów już nie ma. Ich miejsce zajęli Polacy… za nimi gwałt i piekło.
„O, ojczysta nasza mowa, coś kwitnęła nam przed laty”. I krew… podczas plebiscytu i Link… i Leyk Mirosław… Bogate są dzieje krainy, na której żyć nam wypadło. Czy potrafię ją pokochać? Jako część mojej ukochanej Polski na pewno… Nagle…
– Mamusiu, daleko jeszcze? – odzywa się Iza spod koca.
– A łondzie – woźnica wskazuje batem czerniące się przez gęstą zasłonę dżdżu budynki – jeden czarny niższy, drugi wyższy z czerwonej cegły.
Zajeżdżamy przed szkołę. Zatrzymaliśmy się przed wejściem do przyznanego mi mieszkania, po zmarłej przed rokiem kierowniczce. Obecny młody kierownik mieszkał na piętrze. Nikogo. Nikt nas nie wita, ale z piętra jakaś gęba przez okno wygląda. A tam, nasze mieszkanie, tylko jak się do niego dostać? Przed oknem pierwszego pokoju wysoka kupa gruzu z wapnem utrudniająca wejście na korytarz wiodący do kuchni i przez nią do pokoju. „Pomyte” po bieleniu szyby mają barwę tych, które spotykamy w publicznych ubikacjach, na drzwiach i podłodze rozmazane wapno. Przez szybę ktoś obserwuje nasz wyładunek, ale nikt nie wychodzi powitać gości czy pomóc.
Dzieci wygramoliły się spod przemokłego koca, oglądają nowe mieszkanie, ich kroki echem odbija pustka. Oboje z woźnicą wyciągamy kosz i poprzez korytarz wnosimy do środka. Woźnica odjeżdża, jesteśmy sami.
– Od czego zacząć? Najpierw coś gorącego dla dzieci, potem mycie, bo wkrótce nadejdzie wóz ze starymi gratami. Od Wandy… mieszka w Kętrzynie, 10 km od Pożarek. Piechotą będzie ze dwanaście, wyciągnęła je z szopy i jadą. W sam raz dla nas. Nie gorsze i nie lepsze od tych z Owiesna. Wanda osiedliła się w powiecie i otrzymała poniemiecki domek z ogrodem. Ujrzała mój wóz i zapytała:
– A na czym będziecie spali?
– Nie pomyślałam o tym.
– Jak zawsze mrzonki w głowie. No, ale to i lepiej, bo mam trochę starych mebli pod szopą. To ci na początek wystarczy. Zaraz ci je podeślę.
Pod otwartą szopą leżało faktycznie trochę gratów, które deszcz moczył, a słonko suszyło.
Walającą się łopatą odrzuciłam trochę gruzu, uprzątnęłam mieszkanie, a że w międzyczasie i meble przyjechały, rozstawiłyśmy je z Izą. Przyjechały sobie te starocie z fasonem, ciężarówką, nie jakimś tam wozem i człapiącą chabetą jak pani nauczycielka. Kierowca, lokator Wandy, pomógł nam pownosić i pojechał, a my oglądamy nasze salony. W kuchni stół, cztery krzesła, a pod oknem drewniana ława. W pierwszym pokoju łóżko, szafa, stół i dwa krzesła, w drugim żelazne łóżko na prętach i krzesło. Był tam jeszcze trzeci pokój, łazienka, spiżarka. Wszystko to w marzeniach. Były to bowiem puste kajuty po rozkradzionych kiedyś sprzętach. Ach, te kradzieże! Jak zostanę królem, wszystkim złodziejom powyrywam ręce i nogi, i dam się nimi bawić. Komu? No, tym złodziejom.
Ważniejsze od łazienki (nie myje się krowa i Pan Bóg ją chowa) była dzisiejsza noc i jutrzejszy ranek. Bo moja siostra przysłała mi jeszcze prosiaka – „jak urośnie będziemy miały po połowie”, suczkę ze szczenięciem – „bo te biedaczki bezdomne” i dwa kotki – „bo na wsi to przecież nic nie kosztuje”. Chciałam to wszystko odesłać, ale kierowca nie chciał zabrać, żeby nie słuchać wymówek siostry. Wrzuciłam świniaka do chlewu, suczkę ze szczenięciem do stodoły, a koty zostały w kuchni.
Zdziwiło mnie, że szkoła nie była zelektryfikowana. W poznańskim i wałbrzyskim wioski dawno już posiadały prąd i gaz. Przywiozłam tylko paczkę świec i zapałki oraz lampę, ale nie miałam do niej nafty. Dla dzieci została mi jeszcze ćwiartka chleba, odrobina cukru, dla zwierzaków nic, a sklepu w wiosce nie było.
– Boże, jaki tu ciemnogród – pomyślałam.
W obawie przed nocą wyjęłam z kosza dwa sienniki i udałam się do najbliższego sąsiada, by wypełnić je słomą. Gospodarz podobnie jak woźnica też z Wileńszczyzny, ale bardziej od tamtego rozmowny. Dał mi siano, zamówiłam też u niego mleko. Z moją pensyjką mogłam sobie pozwolić tylko na litr dziennie. Dla synka trochę przymało, a i dla Izy przydałoby się do kawy, a co z kotami, ze szczenięciem i suką? Nie miałam odwagi pomyśleć o zimie. Podziękowałam za słomę i zabrawszy sienniki, wróciłam do dzieci.
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?