Był już luty, zapasy się kończyły, a ja pojechałam z Mańką po drzewo. Ścięłyśmy kilka sosen, spiłowałyśmy je, porąbałyśmy i każda swoją część zaniosła do drewutni, a także w swej izbie rozpaliła ogień. Do mnie jak zwykle przyszło kilka sąsiadek pogrzać się, użalić, pouradzać. A mnie chwytają dreszcze, ponieważ zabawa w drwala nie była lekka, zwłaszcza, że w brzuchu burczało paskudnie. Zaziębiłam się i zachorowałam na silne zapalenie płuc. Kobiety odeszły do swoich domów. Mała zjadła parę łyżek niekraszonej kartoflanki i zasnęła. Mnie gorączka nie pozwala zasnąć, poskarżyć się nie ma komu.
Leżę, ledwie zipię, aż tu budzi się moja córeczka, siada na łóżku, przeciera oczka i mówi ni to do mnie ni to do siebie:
– Prawda, że w szafeczce jest chlebek, czy też mi się śniło?
Chodziło jej o kawałek tego najczarniejszego żarnowego, ale i takiego nie było w szafce… Widać przyśnił się biedactwu. W tej chwili uświadomiłam sobie, że moja córeczka od kilku dni nie jadła chleba, że ona nie pragnie ciasteczek czy bułek, tylko kawałek czarnego żarnowego chleba. Cierpienie szarpnęło mym sercem. Poderwałam się z łóżka.
– Nie córeczko, w szafce nie ma chlebka, ale na kolację już będzie go dużo, bardzo dużo.
Mała nie wierzy. W koszulce i boso biegnie do kuchni, otwiera szafkę i wraca z łzami w oczach.
Ledwie świtało, narzuciłam mężowską watową kapotę i pobiegłam do matki trojga moich uczniów. Była wdową i we dwoje ze stryjkiem góralem, który pasał naszą krowę, borykali się, by wyżywić dzieci.
– Pani Łyskowa – mówię – Jedźmy gdzieś wymienić jaką szmatę na zboże.
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Oaza