W styczniu córka pojechała zdawać maturę. Czekam na nią, denerwuję się jak jej tam poszło… Nagle drzwi się otwierają, wbiega moja pierworodna, wymachuje nową torebką, a za nią, już w cywilu, pan Mikołaj.

– Mamusiu, zdałam maturę, a to dla ciebie prezent i moje wesele… Hej!

„Szczęść Boże” – myślę, oczywiście z powodu zdanej matury, a do gościa:

– To pan już po wojsku, mieli zwolnić na Wielkanoc?

– On już dawno w domu, mamo – wyręcza swoją przyszłą połowę córka – był u mnie na maturze i już swoich profesorów na wesele zaprosił.

– Co ty z tym weselem, przecież ustaliliśmy na Wielkanoc?

– Ale w niedzielę przyjadą moi rodzice i może wspólnie jakoś uzgodnimy – wmieszał się pan Mikołaj.

– Przyjadą rodzice? – zapytałam. – To może powtórzy się scena, która miała miejsce podczas rozmowy z ojcem?

A oni w śmiech. Była to bowiem wesoła historia… Ojciec pana Mikołaja, gospodarz, jak wielu podobnych, był niezwykle skąpy. Poza tym imponował mu wykształcony syn. Gdy mu pan Mikołaj oznajmił, że zakochał się w córce kierowniczki szkoły i to bez chłopa, niespokojny o szczęście syna przyjechał obejrzeć nie tyle przyszłą synową, ile jej majątek. Siadamy przy stole, pijemy herbatę. Miałam wtedy krzesła wybrane spod szopy od siostry, trzy jako takie, czwarte kulawe i na tym sama usiadłam. Gość, widząc bogactwo przyszłej synowej, patrzy na uczonego syna, wzdycha, a tamtemu uszy się czerwienią. Porwał mnie gwałtowny śmiech, zapomniałam o kulawym krześle i… znalazłam się pod stołem. Siedząc pod stołem i wyobraziwszy sobie zawód ojca, że to nawet porządnego grata nie mają. Duszę się od śmiechu, a w koło cisza… jak makiem zasiał. Wystawiam spod stołu głowę, córka poważna, ale nosek drga, cóż, moja córka. Pan Mikołaj wyciągnął szyję, usta w trąbkę, a pan teść chmurny. Nie wytrzymałam. Zaśmiałam się głośno. Zawtórował mi srebrzysty śmiech córki, przyłączył się pan Mikołaj, a dla przyzwoitości i gość się uśmiechnął.

Rodzina Babkiewiczów, od lewej: ojciec Mikołaj, Stefan, babka ze strony matki, Julka, Anka, matka Julia;  Gajne koniec lat 50.

I teraz w moim pokoju mało się zmieniło. Tyle, że zamiast starej stoi nowa szafa i cztery nowe krzesła. Zmiana, której można nie zauważyć. Nowe meble córki i wyprawa stała w zamkniętym pokoiku, czekały na nowe mieszkanie.

Pośmiawszy się trochę na owo wspomnienie, mówię:

– Przyjadą rodzice czy nie przyjadą, wesela wcześniej jak na Wielkanoc nie da się zrobić, bo nie mam za co. Miałam pieniądze za świnki, ale gdyście powiedzieli na Wielkanoc, pospłacałam raty z góry i mam spokój, ale nie mam pieniędzy. W chlewie tylko kilkoro prosiąt i wieprzek, może ze 100 kilo. Trzeba z weselem poczekać.

– Dwa lata czekamy – zajęczało moje przyszłe szczęście.

– Poczekajcie jeszcze parę tygodni – mówię niefrasobliwie.

            Przyjechali rodzice i stryj. Bratankowi najbardziej zależało na stryjku. Liczył na jego polityczne podejście. Mnie i swojemu ojcu nie dowierzał, a macochy w ogóle nie brał w rachubę. Ojciec mógł coś nieopatrznie powiedzieć, a ja w gorącej wodzie kąpana i z wesela mogą być nici, macocha nie miała własnego zdania. Pozostawał stryj. Dużo młodszy od ojca, rozumny, z poczuciem humoru. Siedzimy przy tym samym stole, tyle że krzesła maja zdrowe nogi. Jak już rada familijna, niech będzie rada. Po wstępnych i słodkościach ojciec pana Mikołaja widząc, że właściwie nic się nie zmieniło, a pomyślawszy, że musiałby coś do wesela dołożyć, wydłubać z bezpiecznych, jak myślał zakamarków, których bezpieczeństwa nie był już tak pewny, zaczął się użalać na tegoroczne zbiory, że to nieurodzaj, podatki i wreszcie wykrztusił, że on nie będzie mógł do wesela dołożyć, więc może by…

– Doskonale się składa – przerwałam stękanie – ja też jestem zdania, żeby w ogóle zrezygnować z wesela. Oboje jeszcze są młodzi, a córka ma przed sobą studia – uznałam rozmowę za skończoną i wstałam od stołu.

Panu Mikołajowi szyja stanęła na baczność, uszy poczerwieniały, oczy Izy zaokrągliły się jak u dziecka, stary mądrala zbaraniał. Tylko stryj pamiętał o swojej roli. Podniósł się z krzesła i zaczął mi tłumaczyć, że jego brat nie o tym myślał, że go źle zrozumiałam, że to byłaby wielka krzywda dla obojga młodych, którzy swoją wiernością dowiedli swej wielkiej miłości. Resztę kończyliśmy siedząc.

Córka autorki z rodziną Babkiewiczów, z tyłu po prawej stryj Mikołaja Janek, Gajne koniec lat 50.

Na zakończenie spytałam krótko.

– To znaczy, wesele za trzy tygodnie. Ile gości będzie ze strony państwa?

Stary zwrócił się do swoich:

– Jak myślicie, trzydzieści czy więcej?

– Jak by jeszcze Ania ze swoimi przyjechała, byłoby więcej.

– Dobrze. Z naszej strony też będzie tyle, czyli razem około siedemdziesiąt osób.

Państwo młodzi wytrzeszczyli oczy, skąd ja tych swoich wytrzasnęłam, a stary się zastanowił i mówi:

– A może byśmy wspólnie zrobili to wesele u nas?

„Toś ty taki? Chcesz wyprawić wesele, żeby cała wieś podziwiała kochającego ojca, tylko za cudze pieniądze. Znaj pana!” – pomyślałam, a głośno:

– Nie, proszę pana. U nas wesela odbywają się w domu rodziców panny młodej. Zatem przyjeżdżacie w sobotę wieczorem, ślub w niedzielę, a w przyszłą środę ślub cywilny.

Pan Mikołaj został, żeby załatwić sprawę swego zatrudnienia i mieszkania. Ustawowo powinien był wrócić na dawne miejsce, ale ze względu na wcześniejsze zwolnienie oraz na to, że w danej chwili miejsce było zajęte, miał do wakacji uczyć w powiecie, a potem wrócić do Pożarek.

– A skoro się pan żeni, będzie pan dojeżdżał do szkoły.

Ale gdy pan Mikołaj powtórzył sprawę mieszkania, zaprotestowałam.

– Owszem będziecie mogli mieszkać w pokoju Izy, ale dopiero po ślubie.

– Przecież w środę ślub cywilny?

– To jest tylko rejestracja, a ślub to przysięga przed Bogiem, to sakrament i błogosławieństwo.

W środę po lekcjach poszliśmy poprosić siostrę na świadka. Zaczęła marudzić, odradzać… A nam się spieszyło. Urząd Stanu Cywilnego kończył pracę o 15:00, pytam więc:

– Pójdziesz, czy nie pójdziesz? Decyduj, jeśli nie, weźmiemy innego świadka.

Widząc, że nic nie wskóra, poszła. Wówczas ze ślubem cywilnym nie było wiele ceregieli. Dziesięć minut i sprawa załatwiona. Ślubowi nie towarzyszył uroczysty rytuał czy życzenia z winem i fotografią. Po załatwieniu formalności w USC siostra poprosiła nas na herbatę. Obie z Izą wyszły do kuchni pitrasić, a my z moim niby zięciem jesteśmy sami.

– Czy mamusia jest zadowolona? – pyta moje nowe szczęście.

Rodzina Góreckich, z tyłu Wanda i Antoni, ich córka Irena, Kętrzyn 1958

Zaskoczyła mnie w ustach pana Mikołaja nazwa „mamusia”. Byłam zatem dla niego już mamusią, podczas gdy on jeszcze długie lata był dla mnie „panem”. Został Mikołajem dopiero, gdy swoim postępowaniem zasłużył na miano „syna”. Ale byłam i jestem dla niego bardziej pobłażliwą niż dla moich dzieci. Uważam bowiem, że najlepszy zięć nie jest jednak synem, podobnie jak najlepsza teściowa nie jest matką. Weźmy mojego teścia i mnie. Był dla mnie jak najlepszy ojciec, a przecież jego żal do swych dzieci wypływał z tego, że były mu bliższe ode mnie, a odsunęły go. Ja, mimo że go kochałam, dla swojej matki, choć często sprawiała mi przykrość, żywiłam cieplejsze uczucie i więcej zaufania. Gdy mój syn czy córka powiedzą mi jakieś przykre słowo, nie bardzo mnie to boli, krzyknę, tupnę, roześmieję się i zapomnę. Ale takie samo słowo od zięcia długo by się plątało w sercu i bolało. Jeszcze i z tego powodu miałam więcej względów dla zięcia, że był dobry dla moich dzieci. A to zobowiązuje. A pan Mikołaj chyba podobnie rozumował i to stworzyło atmosferę rodzinną, w której każdy członek wypełnia pewne obowiązki i korzysta z przywilejów całej rodziny.

Tymczasem wróciły ciocia i siostrzenica. Coś tam postawiły na stole i usiedliśmy skonsumować. Ciocia gada, my pijemy herbatę, ciocia gada, przegryzamy zakąskę, a ciocia gada, gada, gada. Wreszcie wstaje, wyjmuje z kredensu pięć wybrakowanych płytkich talerzy, trzy ściereczki i stawiając je przed córką, mówi:

– To twoja wyprawa.

Córka dziękuje, uśmiecha się, a ja patrzę na pana Mikołaja. Przecież ja podczas rozmowy z jego rodzicami, powiedziałam, że córka moja dostanie wyprawę, gotów pomyśleć, że o takiej właśnie wyprawie myślałam… Ale zięć wolał patrzeć na szczęście, które osiągnął po dwuletniej służbie wojskowej, a w tej chwili było ono takie promienne…

            Pan Mikołaj otrzymał urlop aż do wesela, tłumacząc się trudnościami mieszkaniowymi, i pojechał do rodziców do Gajna pomagać w przygotowaniu do przyjęcia weselnych gości, ponieważ u nich miała się uroczystość zakończyć. A ja poprosiłam do siebie przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego.

– Potrzebuję pieniędzy – mówię bez ogródek.

– A dużo?

– Sporo. Wyprawiam córce wesele.

– Można wiedzieć, za kogo panna Iza wychodzi?

– Za pana Mikołaja.

– To on już wyszedł z wojska?

– Nie tylko wyszedł z wojska, ale nawet zdążył wziąć ślub cywilny.

– Spieszno mu – roześmiał się mój gość – ale bo się też naczekał biedaczysko. A dużo też pani kierowniczka potrzebuje? – nadal mnie tak tytułowali.

– Koło 15 tysiączków – mówię.

– Aż tyle? Toż to kupa pieniędzy.

– Ale i narodu będzie kupa, około siedemdziesięciu osób.

– No, kiedy tak… ale ja tyle nie mam.

– Nawet pana o to nie posądzam… Tylko zwrócę nie wcześniej aż za trzy-cztery miesiące, aż świnki sprzedam, a komu trzeba pilniej – z pensji oddam.

– Jak już się o świnkach zgadało, to u mnie na wiosnę będą rasowe, zostawić?

– Pewno, że zostawić, tylko nie liczyć na gotówkę.

– Już tam takiemu dłużnikowi każdy chętnie sprzedaje. Czasem trzeba zaczekać, ale na termin – pewne.

Wieczorem miałam już potrzebne pieniądze, w dogodnych terminach spłaty. Załatwiłam kucharkę i trzy kobiety do pomocy, zaprosiłam gości z przewodniczącym GRN i jego sekretarzem, który miał zastępować „majordoma”. Przywiozłam 15 litrów spirytusu, 200-litrową beczkę piwa, miałam kilkadziesiąt litrów wina własnej roboty. Mięsa, wędlin trochę z naszego wieprzka, resztę dokupiłam, muzykantów przywiezie zięć.

Wówczas przyjechała moja Zosia. Zaprosiłam ją nieco wcześniej w nadziei, że mi jak siostra poradzi, odciąży, ponieważ obie z córką musiałyśmy pracować w szkole, a ci wszyscy pomocnicy, to ostatecznie obcy ludzie i nie wszyscy zasługiwali na zaufanie. Może tylko kucharka, córka byłej woźnej, której na swój sposób odpłaciłam za nieżyczliwości, wystarawszy się dla niej o rentę, zasługiwała na pełne zaufanie. Woźna już nie żyła, a córka kucharka chciała mi się za matkę odwdzięczyć, a nie mogąc inaczej, przynajmniej odsłużyć na weselu. Ale ona miała maleńkie dziecko, którego nie miała z kim zostawić. Uzgodniliśmy, że dziecko jest nasze i podczas gdy matka będzie zajęta pitraszeniem, wszyscy będziemy na nie uważać. Nawet dziadzio podjął się tej opieki.

Tak stały sprawy, gdy wysłałam po siostrę sanie i kożuch do Wandy, u której już spędziła noc. Gdy siostra weszła, z obcych była tylko kucharka i dziecko, które dziadzio trzymał na kolanach. Spojrzała, odkłoniła się obojgu i przeszłyśmy do pokoju.

– A ta baba i dzieciak, co tu robią? – pyta Zosia.

– To kucharka. Nie ma z kim dziecka zostawić, a zależy mi na niej, bo dobrze gotuje i piecze.

– A po co aż tyle? Dla kogo? Władzio nie przyjedzie, a Tolek (mąż Wandy) chyba też nie, bo słabowity, a ja z Wandzią…

– Mimo to na weselu będzie około 70 osób.

Osłupiała.

– A cóż to za goście?

– Rodzina pana Mikołaja i miejscowi gospodarze.

– To rzeczywiście jest dla kogo… A co ty im dasz jeść? U mnie nie było tyle, a mimo to sporo półmisków poszło.

– Jest już zakupione, przywiozą, a jutro jeszcze rzeźnik wieprzka zabije.

– A ciasto, a tort?

– Właśnie dziś kucharka nad tym się głowi.

– Pokaż no tego wieprzka.

Obejrzała, potem do drewutni zerknęła… Słupek, kilka szczapek… rozłożyła ręce.

– I czym ty chcesz gości przyjmować? Skąd pieniędzy?

– Mniejsza o pieniądze. Tu tylko twoja rada potrzebna. Powiesz, co i ile, a ja będę dowozić.

– A może i meble już macie?

Meble i kryształy były słabością mojej Zosi. Zaprowadziłam ją do pokoju, w którym stały meble, pokazałam wyprawę. Twarz siostry spochmurniała.

– A ja jako prezent ślubny przywiozłam tylko batyst na bluzkę.

– Czy wśród rodziny w ogóle są potrzebne prezenty? – uspokoiłam siostrę – a z białej bluzeczki na pewno się Iza ucieszy.

Siedzi Zosia, pije herbatę. Wtem za oknem wesołe głosy, śmiech i do pokoju wbiega Iza i jej narzeczony. Wyszła po niego na stację. Przyjechał coś tam uzgodnić w związku z weselem, przenocuje i wraca do rodziców.

– Siostra spojrzała na przyszłego siostrzeńca i oniemiała jakby na widok Apolla.

– Jaki piękny – szepnęła jak kiedyś moja szesnastoletnia córka.

Przeznaczyłam gościowi pokój Izy, a my zostałyśmy w moim. Nagle patrzę, a oczy mojej Zosi zachodzą łzami i płacze. Daremnie obie z Izą pocieszamy, staramy się dowiedzieć, co jest przyczyną rozpaczy. Wykrztusiła.

– Oni młodzi, piękni, szczęśliwi? Gdzie moja młodość, gdzie moje szczęście!

Nie pocieszałam. Przecież to absurdalne. Kobieta zamężna, po sześćdziesiątce. A może to ja głupia? Przecież Abrachamowa Sara w dziewięćdziesiątym roku jeszcze Izaaka urodziła. Nie wiem kiedy się skończył płacz, bo poszłyśmy spać.

            Rano pan Mikołaj wszedł do kuchni w piżamie i prosi o wodę do mycia. Siostra usunęła się bez słowa. Na szczęście zajęta w drugim końcu kucharka dosłyszała i podała mu dzbanek ciepłej wody, podziękował i poszedł do pokoju.

– Za kogo on mnie ma, za służącą?

– Ależ Zosiu, on tu obcy, a w dodatku nieśmiały, nie chciał zaglądać do cudzych garnków.

Po lekcjach wzięłam rejestr sprawunków, saneczki Wiesia i powędrowałam na stację. Saneczki zostawiłam pod opieką kolejarzy, a sama pociągiem do powiatu. Nakupiłam różności chyba ze trzydzieści kilogramów, przytaskałam do pociągu, na naszej stacji załadowałam na sanki i przywiozłam do domu. Wchodzę zmęczona, ledwie zipię, a tu kucharka płacze, dziecko z pokrwawioną buzią leży na ziemi, a Zosia stoi przy oknie z papierosem.

– Co się stało, dlaczego dziecko pokrwawione? – Zosia nadal patrzy w okno, a kucharka podnosi dziecko i idzie ze mną do pokoju.

– Pani kierowniczko, ja już nie mogę wytrzymać, pani siostra…

– Proszę nie płakać. Pani jest gospodynią i proszę tak, jak uzgodniłyśmy, a że siostra trochę pogrymasi, to prawo gościa.

Dziadzio wziął dziecko na rękę, potem posadził je na swoim łóżku. Rozpakowałam sanki… wtem…

– Panie Władysławie – mówi siostra, podając dziadziowi wiadro – proszę przynieść wody!

Wzięłam z rąk siostry wiadro i sama przyniosłam. Teść nigdy z moich ust nie słyszał rozkazu i zabolało mnie lekceważenie, jakie mu okazała siostra.

Nazajutrz rzeźnik zawładnął kuchennym stołem i rozłożył na nim wieprzka. Kucharka, uśpiwszy dziecko, pomagała przy wyrobie wędlin, a siostra wesolutka jak szczygiełek smażyła świeżynkę i z papierosem w ustach czarowała rzeźnika rozmową. Gdy skończył, na stole znalazła się pachnąca świeżynka, kieliszek jeden, drugi. Potem rzeźnik wziął zapłatę i wyszedł, siostra poszła spać. Iza, dziadzio i Wiesio zrobili to już dawno i zostałyśmy obie z kucharką. Na płycie coś się gotowało.

– To już ja przypilnuję, a pani niech się prześpi – zaproponowałam.

Położyła się obok dziecka i natychmiast zasnęła. Pilnuję gotujących się garnków, odpoczywam. Z pokoju wychodzi moja Zosia, siada koło mnie i między jednym pociągnięciem papierosa a drugim, opowiada bajkę o trzech siostrach, z których dwie młodsze tak dręczyły starszą, że raz nawet przywiązały ją sznurem do stołu.

– Dobrze zrobiły – mówię zdenerwowana, że nawet chwili wytchnienia nie mam – jak była jędza, musiały się bronić.

Zosia wstała, ubrała się, na plecy zarzuciła plecak i już jej nie było. Była godzina piąta rano. Początkowo myślałam, że jednak wróci, taka zawsze słaba, delikatna… Domyślałam się, że pójdzie do Wandy, ale to przecież aż 11 km… A droga śliska… Znów się denerwuję.

– Jeszcze gdzie w śniegu ugrzęźnie i nikt jej nie przyjdzie z pomocą, bo i las, i ciemno…

Rozbudziła się Iza.

– Gdzie ciocia?

Mówię, co i jak. Iza na rower i pojechała zguby szukać. Znalazła ją u Wandy, wesolutką, z papieroskiem gospodarującą w kuchni. Wróciła, opowiedziała.

– Trudno – mówię – obejdzie się cygańskie wesele bez marcepanów. Przynajmniej można będzie spokojnie pracować… bez histerii i rozkazywania.

Autorka i Babkiewiczowie z ks. Maciejewskim, Pożarki 1960 r.

W przewidzianym czasie wszystko było gotowe na przyjęcie gości. Inspektorat pozwolił mi weselną zabawę urządzić w szkole, oddając do użytku wszystkie klasy. Kierownik był moim gościem, więc mu nie wypadało robić zamieszania. Toteż po usunięciu ławek z jednej klasy powstała jadalnia, z drugiej na pierwszą noc sypialnia dla przyjezdnych, a w dzień i następną noc sala do tańca. W wigilię ślubu przyjechali weselni goście. Wieczorem przed szkołę zajechał wynajęty przez pana młodego autobus. Rodziców pana młodego, którzy przygotowywali przyjęcie u siebie i nie mogli przyjechać, zastępowali stryjkowie i wujkowie. Wśród przyjezdnych znajdowali się i byli nauczyciele zięcia i córki z Liceum Pedagogicznego.

Podczas kolacji za oświetlonymi oknami szkoły oprócz mieszkańców Pożarek było sporo ciekawskich z okolicznych wiosek. Najwięcej dyskutowali nad sypialnią. Na wsiach, w podobnych uroczystościach goście spali w stodołach, u nas stały łóżka z białą pościelą, wisiały długie białe firanki w precyzyjne wzory – cud z bibuły, wyczarowany przez Izę.

– Ba, ale to wesele córki kierowniczki… Znaj pana!

Następnego dnia sypialnia znikła, klasę przeznaczono na salę do tańców. W drugiej porozkładano na stołach wędliny, pieczywo, ciasta, gorącą kawę i herbatę. Podczas śniadania każdy musiał myśleć o sobie, oficjalnie nie było na to czasu. Ślub miał się odbyć na sumie, ale było sporo kłopotu z dojazdem. Miałam już opłacone taksówki, ale w powiecie było ich wówczas tylko pięć, a tego dnia odbywały się dwa wesela. Nas obsługiwały trzy auta. Zaproponowałam, że oprócz młodych pojadą do kościoła tylko świadkowie i orszak ślubny (sześć par). Jednak goście pana młodego zaprotestowali. U nich jest zwyczaj, że wszyscy jadą do kościoła. Nie było rady. Najpierw pojechali ci, których zaplanowałam i zostawiliśmy ich w kościele, a był to luty. Taksówki zawróciły po pozostałych. Nim przyjechali, nabożeństwo już się odprawiało. Orszak i państwo młodzi mimo okryć porządnie wymarzli.

 


Ślub dawał nasz etatowy ksiądz, z którym nas wiele łączyło. Najpierw razem uczyliśmy w Pożarkach, potem razem założyliśmy kapliczkę, która istniała tak długo, póki „wierni”, czyli kołchoz Apolonii nie doniósł do PZPR. Oczywiście chodziło o mnie, ale i tym razem machnięto ręką, tyle że kapliczkę zamieniono na świetlicę, z której wkrótce rozkradziono wstawiony sprzęt, a ostatnio, jak wspomniałam, po remoncie i zabawie, zdemolowano i świetlicę i głowę sekretarza, a pomieszczenie wróciło do roli składu śmieci. Wracając do księdza, oprócz ślubu córki, jeszcze pochował stuletnią matkę męża Wandy, potem i jego, następnie przygotował Wiesia do pierwszej komunii i bierzmowania, chrzcił Izy córę i…  litania długo mogłabym się ciągnąć, a przecież w powiecie było kilkunastu księży. Poza tym ksiądz ten żerował moje weksle, gdym brała meble na raty. Choć ks. Maciejewski pracował już w innej parafii, ale po uzgodnieniu przyjechał do Pożarek, by pobłogosławić związek małżeński mojej córki, a ponieważ miał jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, obiecał własnym motorem przyjechać później. Zapewniłam go, że lepiej będzie, gdy wyślę po niego konia, to będzie mógł się trochę zabawić. Uzgodniłam to wcześniej z jednym gospodarzem.

Zdjęcie ślubne córki autorki z Mikołajem Babkiewiczem, Pożarki 08-02-1959

Na wesele Zosia nie przyjechała, ale jej miejsce zajęła Wanda. Bo co ten Kopciuszek zrobi bez pomocy którejś z sióstr? Wanda przyjechała z córką Ireną i zakrzątnęła się wokół porządku. Po ślubie chciałam wrócić pierwszą turą, by starym zwyczajem przyjąć gości chlebem i solą. Wanda zaprotestowała:

– Młodzi muszą najpierw zajechać do wujka, który pragnie ich pobłogosławić, a sam nie będzie mógł być na weselu.

Byłam zmuszona ustąpić. Ale nim państwo młodzi wrócili do domu, ja byłam tam wcześniej i zdążyłam spełnić rodzicielski obowiązek.

Ustaliliśmy z kobietami oraz z kucharkami porządek podawania potraw, licząc się z tym, że goście są trochę zziębnięci. Do podawania potraw miałam kilka dziewcząt, które za pomoc miały prawo zostać na weselu. Tymczasem do kuchni wpada Wanda i zmienia kolejność serwowania, i zarządza, że podawać będzie Irena. Nasi goście się już zeszli, kucharka ma urwanie głowy, posyła po mnie na ratunek.

– Żadnych zmian – oświadczam kategorycznie. – Jestem ci wdzięczna, że przyjechałaś, ale dziś jesteś tylko gościem. Nie ma zwyczaju, by goście trudnili się przy obsłudze.

Siostra nie była z tego zadowolona, ale nie mogłam sobie pozwolić na kompromis podczas wesela, gdy głowy uczestników są w błogim stanie. Siostra do kuchni już nie zachodziła, ale dobrze się bawiła i tańczyła do późnego wieczora. Wróciła do domu ostatnim pociągiem.

Podczas wesela wszystko przebiegało naprawdę sprawnie. Przy obiedzie wspomniałam księdza, po którego miał jechać jeden z miejscowych gospodarzy. Księdza nie było. Chłop po niego nie pojechał. Staram się zorganizować transport. Wszyscy się wymawiają. Tego konie nie są podkute, tamten ma sanie uszkodzone. Nie wiem, jaka jest tego przyczyna, zdawało mi się, że nie mają do księdza żadnej urazy. Jedno, że ksiądz jest zbyt młody, by zdążył się komuś narazić, a po wtóre, był bardzo uczciwym człowiekiem, który swe duszpasterskie obowiązki spełniał jak prawdziwy uczeń Chrystusa. Jest mi markotno, a wtedy jeden z miejscowych tak mi tłumaczy:

– Widzi, pani kierowniczka, my księdza szanujemy i poważamy, ale gdyśmy razem byli na weselu, to by nas krępowało, zepsułoby nam zabawę.

Miałam wyjaśnienie. Za to, gdy mi się urodziła wnuczka, po jej chrzcie zabawiliśmy się jak prawdziwi przyjaciele, ale nikogo z miejscowych gospodarzy nie zaprosiłam.

„Jacy wy dla mnie, taka będę dla was” – pomyślałam.

 Po obiedzie zmieniono talerze, poustawiano zimne mięsa, wędliny, ciasta i owoce, odkorkowano beczkę z piwem. Na bocznych stolikach lemoniada. W drugiej sali grali muzykanci, tańczono. W przerwach podawano gorące dania. W pewnej chwili starszy drużba i paru weselników wyszło. Już się zaczynam niepokoić, gdy wrócili bardzo z czegoś zadowoleni. Później dowiedziałam się, że praktykowanym u siebie zwyczajem kilku chłopaków chciało nam zakłócić weselny spokój. Ale nasi nie tylko uczciwie im przemówili do sumienia, ale i czapki zabrali na pamiątkę. Po weselu przyszli razem z rodzicami przeprosić i odebrać swoje czapki. Byli to chłopcy z sąsiedniej wioski, a nasi goście czuli się jak gospodarze wesela, co zobowiązywało. Miejscowi gospodarze stanęli na wysokości zadania. Wprawdzie nie wszystkich zaprosiłam ze względu na ich sąsiedzkie antagonizmy, a i wśród zaproszonych nie wszyscy byli aniołkami, ale wszyscy starali się pokazać z jak najlepszej strony. Nikt nie przyszedł z próżnymi rękoma. Przytaszczyli kilka tortów, kilka półlitrówek, broń Boże samogon, najprawdziwsza monopolówka, dla państwa młodych drobne upominki. Poza tym imponowali wyglądem zewnętrznym, kulturalnym zachowaniem się wobec przyjezdnych gości. Godnie reprezentowali gospodarzy. Z przyjemnością wspominam ich jako gospodarzy wesela. Wśród weselnych gości znajdował się także kierownik szkoły.

O siódmej rano zajechał autobus i pojechaliśmy do rodziców zięcia do Gajna. Tam czekał dalszy ciąg wesela. Nieco odmienny, bowiem według innej tradycji. Pozostawiłam wszystko na opiece kucharki, jej pomocnic i dziadzia, który był zmęczony, niezdrów i miał pozostać w domu. Pojechaliśmy. Z naszych gości jechało niewielu. Codzienna praca w gospodarstwie obowiązuje. Drużbowie także nie wszyscy. Jedni się jeszcze uczyli, inni pracowali w mieście, więc poniedziałek nie był dla nich świętem. Ja i państwo młodzi mieliśmy zwolnienie. Jechałam zmęczona. Już dwie noce nie spałam i prawie nic nie jadłam. Mimo pomocników i pomocnic musiałam sama wszystkiego doglądać, zabawiać gości, czuwać nad obsługą, by półmiski i karafki zawsze były pełne. Jakże mi było przykro, że Zosia nie chciała mnie zrozumieć, że nie jej praca była mi potrzebna, tę inni mogli wykonać, od niej oczekiwałam tego, czego sama podjęłam się na jej weselu – pomocy w obowiązkach gospodyni domu, dozoru i troski.

 Siedząc w autobusie obiecywałam sobie, że zaraz po przyjeździe coś zjem, potem na parę godzin zniknę i prześpię się, bo teraz zmiana warty, zresztą rodziców dwoje, gości mniej, nie zmęczą się. I znów nic z planów. Inni ludzie, inne zwyczaje. Gdyśmy zajechali, przed zamkniętymi drzwiami na mrozie jakieś przemowy, których nie słuchałam, myśląc o szklance gorącej herbaty oraz o córce stojącej w białej cieniutkiej ślubnej sukience, bo tak kazał zwyczaj. Wbrew etykiecie, zarzuciłam jej na ramiona płaszcz.

Nareszcie drzwi się otworzyły. Szukam nakrytych stołów. Nie widzę. Dziwię się, że gospodyni tak umiała urządzić, że nic nie widać, a wszystko się zaraz ukaże na stole. Nic się nie ukazało. Gości poprowadzono do sali tańca, na drugi koniec wioski.

– Aha – pocieszam się – tam pewno i śniadanie będzie, bo u nas wprawdzie stoły były czynne przez całą noc, a rano podano gorącą kawę i herbatę, ale nie byłam pewna, czy zmęczeni tańcem goście zjedli śniadanie.

Ale gospodyni uświadomiła mnie, że tam tylko się tańczy, a poczęstunek tutaj. Jednocześnie zaproponowała mi herbatę. Przypomniałam sobie moją zmarzniętą córkę, którą prowadzono na tańce. Herbata przestała mi smakować, jeść się odechciało i o spaniu także nie wspomniałam. Do sali tańca daleko, droga pokryta grubą warstwą śniegi, ale już z dali słychać było muzykę.

– Pewno tańczą? Tym lepiej dla Izy – pomyślałam.

Tańczyli. Moja Iza nie tylko się rozgrzała, ale i wcale nieźle się bawiła, o czym świadczyły jej roześmiane usteczka i błyszczące oczy. Och! I ja kiedyś lubiłam tańczyć, tylko nie dano mi natańczyć się do syta. I to nie tylko za czasów panieńskich, ale i później. Mąż mój nie tańczył, mnie samej nie wypadało. Gdy już byłam kierowniczką, chciałam bodaj na szkolnej zabawie potańczyć – też się nie dało. Bywało, prosi mnie do tańca jeden czy drugi rodzic i wśród słoniowych podrygów zaczyna mnie zabawiać rozmową o swoim dziecku. Owszem, lubię zawód nauczycielski, dzieci, młodzież, ale nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zrezygnowałam z tańców. Teraz patrząc na swoją rozbawioną dziewczynkę i jej męża myślałam, że przynajmniej ona natańczy się do syta. Patrzę, a tu już i Wiesio znalazł sobie danserkę. Dobrze jest, odtańczą za mnie. Ledwie usiadłam, sunie do mnie mój nowy syn. Prosi do tańca.

„No” – myślę – „ten nie ma jeszcze dziecka, zapyta o samopoczucie.”

Oczywiście nie trzeba Sokratesa, by odgadnąć. Po synku przyszedł tatuś. Uprzedzając pytanie zapewniłam, że się bardzo dobrze czuję, a on świetnie tańczy jak biblijny wół ofiarny. Więcej podrywaczy na razie nie było, więc sobie przypomniałam o spaniu i wytrzeszczam oczy, szukając gospodyni. Znalazłam i idziemy do domu. Buchnęłam się na kupę pierzyn i … świat się skończył.

Rozbudziła mnie gospodyni. Pełny dom weselników, stół nakryty, na dworze noc. Nieźle sobie pospałam, teraz mogę posiedzieć, zwłaszcza przy pełnym talerzu. Po kolacji nasza młoda mężatka najadła się sporo strachu. Dla państwa młodych przygotowano małżeńskie łóżko. Przybiegła do mnie po ratunek… Czemu nie. Poczułam się „słaba” i nim się spostrzeżono, leżałam w małżeńskim łóżku. Chorą trzeba uszanować, więc moja mężatka ofiarowała się czuwać nad matką, a jej małżonek przespał się na kozetce, prawdopodobnie przeznaczonej dla mnie. Ukradłam biedakowi jego poślubną noc. Córka, leżąc obok mnie, zaśmiewała się z figla jaki spłatała teściowa.

Nazajutrz ojciec zięcia odprowadził nas do autobusu. W następną niedzielę poprawiny u nas. Zwyczaj rodziny zięcia. „Niech mu będzie na imię Wojtek”. W błahej rzeczy nie wstyd ustąpić. W domu zastaliśmy pozorny porządek, ale po rozpatrzeniu się… brak kilku butelek wódki, ani śladu ofiarowanych państwu młodym prezentów. Cóż, ludzie obcy, szafy otwarte, a ręce jak magnes. Znów wspomniałam Zosię… ale powiadają „ten szczęśliwy, kogo kradną”. I mają rację. Tego, co zostało, było aż nadto. Nie wspomniałam nikomu o brakach, bo nużby szczęście odeszło? Ważniejsze było, że dziadzio się przeziębił i chory. Podczas wesela zdjął codzienny waciak, a ubrał się pod krawat. Sale nie za gorące, on przeważnie siedział… i przyszło. Już podczas poprawin nie wstawał z łóżka i przeleżał sobie całe trzy miesiące.

W niedzielę zaproszeni goście, rodzina i koledzy zięcia. Rodzice, którzy nie byli na weselu, zdziwili się rozmaitością i obfitością potraw i napojów. Ale to dopiero początek. Potem zięć zaprowadził ojca do pokoju, w którym stały komplety mebli do sypialni, stołowego i kuchni oraz odpowiednio skompletowana wyprawa, łącznie z naczyniami stołowymi i kuchennymi. Były to tylko rzeczy pierwszej potrzeby, ale gdy młody człowiek nie musi zaczynać życia od „łyżki i miski”, daje mu to choć kilka chwil wolnych od trosk… Może i ojciec miał jakieś wspomnienia, może zawstydził się własnego skąpstwa, bo patrząc na to, rozpłakał się. Syn wyszedł z pokoju zawiadamiając, że ojciec prosi na chwilę matkę. Gdy jednak długo stamtąd nie wychodzili, zajrzałam do pokoju. Ojciec siedział zapłakany, matka naprzeciw niego.

– Co się stało?

– Ojciec sobie trochę podpił – uspokoił mnie zięć.

Ja jednak przypuszczam, że to nie tylko wódka była przyczyną.

Było więc wesele, praca, studia… a nawet maleńka wnuczka, ulubienica mojego syna, który z radością wysupłał swoje ubogie oszczędności, coś niecoś uszczknął z matczynej pensji i kupił swej siostrzenicy najpierw wózek, a potem rower, o którym kiedyś sam tylko marzył.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?