Polecono nam zabrać żywność dla ludzi i krów tylko na trzy dni. W wagonie, do którego wsiadłyśmy z córeczką, było nas razem osiemnaści osób, w tym chora kobieta dziesięcioro dzieci i dwóch mężczyzn niezdolnych do służby wojskowej. Mieściły się tu także rzeczy imigrantów oraz żelazny piecyk do ogrzewania wagonu i gotowania posiłków. Piecyk ten był własnością matki czworga dzieci, ale pozwalała z niego korzystać i innym współtowarzyszom. Noc spędziliśmy w pociągu zepchniętym na bocznicę. Dopiero następnego dnia wyznaczono odjazd transportu.
Już pociąg, sapiąc i dysząc, nabiera pędu, gdy ktoś z grupy stojącej w otwartych drzwiach wagonu zawołał:
– Jakaś chachłuszka z dzieckiem na plechach, pędzi obok pociągu i ryczy.
Wyjrzałam przez rozsunięte drzwi wagonu… Była to Mańka z Wasilkiem na plecach, tylko on jej został po śmierci mojej chrześniaczki. Jedną ręką ocierała zaślepione łzami oczy, w drugiej trzymała butelkę mleka dla mego dziecka… Mleko odjęte Wasilowi… Zdążyła mi je podać i przystanęła zdyszana, zapatrzona w oddalający się pociąg. Ten zaś podobny do długiego węża toczył się obok niej, a ona wciąż stała, goniąc oczyma wagon, w którym odjeżdżałyśmy. Taką ją widzę do dziś. Tę chachłaczkę, której kum został bulbowcem, tę ospowatą nieładną babę, której nie zdołałam nauczyć czytać, tę Mańkę, której wszystkie ujemne cechy nie potrafiły zaćmić jej szlachetnego serca i szczerego przywiązania. Patrząc na jej malejącą postać w miarę oddalającego się pociągu czułam, że pozostawiam za sobą część swego życia… i serca…
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Oaza