Nowe przyszło niespodzianie. Jeszcze 21 czerwca odbyły się zwykłe zebrania. Coś tam wspominano o niemieckich pogróżkach, zapewniając jednocześnie, jak swego czasu przedstawiciele polskiego rządu, o potędze Związku Radzieckiego, o sile bohaterskiej Czerwonej Armii, postrachu kapitalistycznego świata. Następny dzień był dla mieszkańców Klesowa zaskoczeniem. Nikt nie przypuszczał, że Niemcy dokonają napaści na nowe państwo, mimo umowy o nieagresji. Rano, 22 czerwca 1941roku robotnicy oczekiwali gudków, by pójść do pracy. Ale kariery milczały. Mąż przybiegł z pracy z wieścią, że rodziny radzieckie podążają ku granicy, bo do Klesowa zbliża się wojsko niemieckie. Wojna między Niemcami a Rosją się rozpoczęła.
– Schowaj się gdzieś – radzę mężowi. – Ja pójdę zapłacić podatek za konia i zobaczę, co się tam dzieje.
Zostawiłam małą z dziećmi sąsiadów, mąż z Siwkiem odeszli w pobliskie krzaki. Na ulicy Szkolnej i Piłsudskiego zapłakane radzieckie kobiety i dzieci upychają na wozach tłumoki z pościelą i odzieżą, sadowią na nie dzieci.
Idę do urzędu zapłacić podatek za konia. Zdenerwowani urzędnicy, już w mundurach wojskowych, ładują na wozy swoje biuro.
– A, eto za łoszad?… Skolko?… szest’ tisiaczy?… oczeń haraszo.
– Proszę pokwitować.
– A pokwitować… pust’. Wasz muż pridiot.
– Muża doma niet…
– A kuda?
– Rabotajet w karieru…
Wracam do domu. Na ulicy Piłsudskiego pożary. Środkiem maszeruje radzieckie wojsko, nowo zmobilizowani Ukraińcy i znów wojsko. Naprzeciw mnie biegnie nasza córeczka.
– Mamo, tam tatuś i bojec – rączką wskazuje na krzaki.
Patrzę… Obok męża i Siwka stoi radziecki żołnierz, rozmawiają. Żołnierz machnął ręką i mąż ruszył przodem, a on za nim. Chwyciłam małą za rączkę, pobiegłam na przełaj… Już jestem z nimi.
– Da zdraswujtie! – mówię. – Dokąd tak spieszycie?
Żaden nie odpowiada. Idziemy razem z nimi. Wojskowy, jak się okazało oficer, ma na ręku duży błyszczący zegarek, który zainteresował naszą córeczkę. Drepcząc obok, bierze oficera za rękę i ogląda jego zegarek. Spojrzał na nią, ale ręki nie wyrwał.
– Może i wy macie takie dziecko? – zagaduję.
Błysk oczu, skinienie głową i jeszcze kilka kroków. Przystaje, chwila wahania, potem słaby uśmiech i słowa:
– Iditie domoj! – ręka gładzi główkę dziecka.
– Proszczajtie!…
– Niech Bóg prowadzi i błogosławi!
Obejrzał się, rękę podniósł do czapki… i odszedł. Wchłonęła go zieleń leśna i jej wojenne głosy. Tam już czekali na niego współtowarzysze niedoli. Czy wrócił, czy ujrzał swoją dziecinę? Spojrzeliśmy na siebie. Mała coś zaszczebiotała. Mąż odezwał się pierwszy:
– Żeby nie ty, bylibyśmy się już nigdy nie spotkali.
– Mylisz się – odrzekłam. – Dziś Bóg posłużył się naszą dzieciną. To jej zawdzięczasz życie. Dokąd on właściwie cię prowadził?
– Potrzebna mu była para koni… szukał… Zobaczył Siwka, a potem mnie. Szliśmy szukać drugiego konia… a potem wiadomo.
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Oaza