Spocona, niewypoczęta, słaniająca się na nogach, zwlekła się z pryczy i udała do łazienki. Zimna woda odświeżyła ją, złagodziła zły humor. Gdy wróciła, Izunia już nie spała. Wbrew obawom matki, dziewczynka czuła się wyśmienicie. Nim udała się do miasta, wstąpiła do punktu dla Matki i Dziecka. W owym czasie takie punkty były otworzone na wszystkich większych stacjach. Mała z apetytem wypiła kubek mleka i zjadła sporą kromkę chleba. Matka nic jeść nie mogła i znów straciła humor. Wszystko ją denerwowało, nawet ranni żołnierze spotykani w rozpoczętej po szpitalach wędrówce. Drażnili ją swym kalectwem, niedołęstwem. Zachowanie matki nie uszło uwagi Izuni.
– Czyż ty nie chora, mamusiu? – zapytała z niepokojem.
– Nic mi nie jest – burknęła, ale jednocześnie pomyślała: „A może to istotnie stan podgorączkowy?” – nieznacznie wyjęła z torebki termometr i włożyła go pod pachę. Gdy go po pewnym czasie wyjęła, wskazywał trzydzieści dziewięć stopni z kreskami. „Masz ci los!” – zaniepokoiła się – „A co będzie, jeśli i Wacława nie znajdę i sama się rozchoruję? Jak na to zareaguje Izunia, gdy ją ze mną rozłączą? Gdy zostanie sama wśród obcych?”
Serdecznie przytuliła dziewczynkę i nerwowo myślała: „Trzeba coś zaradzić. Nie wolno mi teraz się rozchorować.”
Odświeżyła się zmoczonym przy pompie ręcznikiem i wyruszyły na poszukiwanie rannego. Zadanie okazało się niemal tak trudne, jak szukanie szpilki w stogu siana. Bydgoszcz, wojewódzkie miasto liczące ponad dwieście tysięcy stałych mieszkańców, było wówczas punktem zbornym rannych żołnierzy. Około pięćdziesiąt szpitali było przepełnione rannymi i każdy z nich nazywano szpitalem garnizonowym. Od którego z nich zacząć? Kogo pytać, skoro w istniejącym rozgardiaszu nikt się w tym nie orientował? Pozostało pójść na los szczęścia.
Matka i dziecko zachodziły więc do każdego napotkanego szpitala. W kancelariach sprawdzały listy przebywających żołnierzy, przyglądały się twarzom szwędającym się rekonwalescentów. Pełno tam było wszelkiego kalectwa, jedni bez ręki czy nogi, z rękami lub nogami w gipsie, w czarnych opaskach na oczach, a wszystko to okutane bandażami, co sprawiało niezwykle przygnębiające wrażenie. Na każdym kroku odczuwało się grozę wojny, która nie tylko milionom ludzi zabrała życie, ale kilkakroć tyle okaleczyła pozbawiając radości i celu istnienia, skazała na bolesną, cięższą od śmierci zależność od ludzi zdrowych. Obie z Izunią odczuwały ulgę, nie znajdując wśród kalek tego, którego szukały. „Bo może on już wyzdrowiał i wypisał się ze szpitala? Może po powrocie do Jarocina zastaną nowy telegram albo i jego samego?”
Może… Tylko, że Mroczkowska i wśród ostatnio wypisanych nie znalazła mężowskiego nazwiska. Cały dzień upłynął im na bezowocnym poszukiwaniu. Matka gorączkowała. Dziecko było głodne, a nigdzie nie można było dostać bodaj miseczki zupy.
W następnym szpitalu poprosiła o pomoc. Podano jej jakieś pigułki i szklankę mocnej herbaty, Izunię poczęstowano miseczką zupy. Męża jednak i w tym szpitalu nie było. Chciała iść dalej, ale lekarz się temu sprzeciwił.
– Musi pani parę godzin odpocząć. Dziecko będzie pod opieką sióstr, a pani postara się zasnąć. Aha, proszę mi zostawić ten telegram, spróbuję się połączyć z pobliskim szpitalem, może natrafimy na ślad pani męża – dodał uprzejmie.
Po przebudzeniu rzeczywiście poczuła się lepiej. Podano jej nowe lekarstwo, a potem talerz zupy, ale o mężu nie zdołano się niczego dowiedzieć. W sąsiednich szpitalach takie nazwisko nie figurowało. Ale los się do nich uśmiechnął. W którymś z kolei szpitalu na pytanie o męża otrzymała pozytywną odpowiedź.
– Owszem, jest taki – odrzekła spotkana siostra. – Proszę na tej ławeczce poczekać – wskazała stojącą przy bramie drewnianą ławkę – a ja pójdę go zawiadomić.
Usiadły na wskazanej ławce, rade, że choć chwilę odpoczną. Ale zażegnana choroba znów się odezwała i Janinie zawirowało w głowie.
– To pewno pod wpływem lekarstw – pomyślała.
Niewidzącymi oczyma patrzyła na snujących się żołnierzy, nie reagowała na niespokojne wiercenie się córki. Mała szarpnęła matkę za rękę:
– Mamusiu, tam stoi tatuś – paluszkiem wskazywała wyglądającego na ulicę mężczyznę, w szpitalnej piżamie z obandażowaną głową.
– Zdaje ci się – odrzekła, nie otwierając przymkniętych powiek. – Siostra poszła zawiadomić tatusia i on do nas przyjdzie… jeśli jest w tym szpitalu.
Ale mała była uparta.
– Otwórz oczy i zobacz! – zawołała, szarpiąc matkę.
Zniecierpliwiona Mroczkowska wstała i skierowała się we wskazanym kierunku. Stał przed nią człowiek w szpitalnej piżamie z prawie w całości zabandażowaną głową. Jedną stroną skierowany był ku ulicy.
– Przepraszam pana – zaczęła, ale dalsze słowa przerwał jej radosny okrzyk dziecka…
– Tatusiu! – i mała znalazła się na ręku oszołomionego ojca.
Drobnymi ramionami obejmowała jego obandażowaną głowę, tuliła się do osłoniętych szpitalną piżamą piersi. Ona go od razu poznała, a teraz obsypując pieszczotami, wylewała nagromadzoną rozstaniem tęsknotę.
Małżonkowie zaś patrzyli na siebie zakłopotani, zadziwieni, prawie obojętni… Nie padli sobie w ramiona, jak zwykli czynić w podobnych sytuacjach bohaterowie powieści… Uścisnęli sobie tylko ręce, chłodnymi ustami musnęli twarze. Siedząc obok na ławce, spoglądali na siebie w bezradnym milczeniu. Mąż widział niezdrowe wypieki na twarzy żony i domyślał się, że musi być chora, kobiecie nie uszła uwagi spuchnięta twarz męża, zniekształcająca rysy i wnosząca w nie coś obcego. To wszystko jakoś do niej nie docierało.
Milczenie przedłużało się. Daremnie mężczyzna silił się na uśmiech, jego twarz potrafiła się tylko nieprzyjemnie skrzywić, daremnie kobieta siliła się przywołać jakąś rozumną myśl i wyrazić ją słowami, wszystko zawodziło, spojrzenia wyrażały bezradność. A przecież oboje tęsknili… Niecierpliwie czekali końca wojny i powrotu do dawnego życia. Tymczasem dziecko, nacieszywszy się odnalezionym ojcem, zdziwione spoglądało na milczących rodziców. No, bo dlaczego nie cieszą się tak jak ona? Przecie znów będą razem. Wprawdzie nie wrócą do swego otoczonego różami domku, ale czy to takie ważne? Gdy będą razem, wszędzie im będzie dobrze.
– Co z twoją głową? – usłyszała wreszcie głos matki.
– To od eksplozji – odrzekł flegmatycznie ojciec. – Oprócz głowy, są i inne przydatki.
Żona obrzuciła go szybkim spojrzeniem, a upewniwszy się, że ma obie nogi i ręce spytała:
– Jakie przydatki?
– At, wszystkiego po trochu… Parę godzin nieprzytomny leżałem na mrozie. Ale najgorszy to ten wieczny szum w głowie… drętwiejący bok… A co z wami?
– Żyjemy jak widzisz… Przywiozłam ci trochę pieniędzy.
Ucieszył się.
– Kiedy cię wypiszą ze szpitala? – spytała, by coś powiedzieć.
– Jeszcze nie prędko. Zresztą, dokąd się spieszyć? – niepewnie popatrzył na żonę i dziecko, potem spytał: – Gdzie teraz mieszkacie?
– W Jarocinie. To w poznańskim. Tymczasowo mieszkamy w barakach, ale czekamy na przeprowadzkę…
– Bo wiesz, tatusiu – Izunia zbliżyła twarzyczkę do obandażowanej twarzy ojca – mamy swój domek i owieczkę, i krówkę… A owieczka to będzie moja i ja się będę nią bawiła, wiesz?
Mroczkowski ożywił się.
– Co ona mówi? – zapytał.
– Mówi, że przydzielono nam gospodarstwo i że masz do czego wracać – odrzekła żona.
– Gospodarstwo, nam?… To znaczy ziemię…
– No tak – przerwała kobieta. – Wszystkich repatriantów osiedlają, jednych w miasteczkach, innych na wsi. Ja wybrałam wieś.
– To znaczy, mam własne gospodarstwo? – powtarzał z przejęciem. – A ty tak obojętnie o tym mówisz – dodał z wyrzutem.
– A ja mam już lalkę i wózek – pochwaliła się dziewczynka.
Lody zostały przełamane.
– Całą noc nie zasnę – powtarzał Mroczkowski – bo jakże, własne gospodarstwo?
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Pod wiatr