Przed żniwami niespodziewanie przyjechał ojciec Wacława. Własne gospodarstwo zostawił pod opieką swego drugiego syna, młodszego od Wacława o kilka lat, oraz niezamężnych jeszcze córek, a sam jak mówił, przyjechał pomóc najstarszemu przy żniwach. Władysław Mroczkowski* w owym czasie przekroczył był już sześćdziesiątkę, miał poczciwą twarz Piasta-Kołodzieja i łagodne spojrzenie szarych oczu. Wzrostem nie dorównał synowi, ale jego korpulentna budowa wskazywała, że w przeszłości nie był ułomkiem.
Teść nie znał jeszcze synowej, a na podstawie opowiadań syna i jego kolegów, którzy ją znali, wyobrażał ją sobie jako kobietę piękną, przy kości i herod-babę. Ujrzawszy więc wprawdzie niebrzydką, ale daleką od jego ideału osóbkę, szczuplutką jak dziewczynka, przygryzł usta, pod krótko przyciętym wąsem jakby czymś ubawiony.
– Bo ja tu – powiedział po przywitaniu – już jestem od rana i nie mogłem się o was dopytać. Nazwiska waszego nie znają. Alem się też was naszukał, nimem do was trafił.
– Przecież miał ojciec adres – zdziwił się syn.
– Ba, adres… adres doprowadził mnie do Dobieszczyzny i utknął. Dobieszczyzna, wieś duża i nikt was nie zna. Pytam o Wacława Mroczkowskiego, alem się przekonał, że to znów nie taka wielka figura i nic tu o nim nie wiedzą. Pomyślałem sobie, że może lepiej pytać o panią nauczycielkę…
– I trafił ojciec? – spytał syn niezbyt zadowolony z aluzji odnośnie własnej osoby.
– Akurat, trafił… Pytają: „Ba, ale której szukacie, bo ich mamy trzy. Jedna to żona naszego kierownika, a dwie zza Buga. Jedna gruba, druga cienka.” Myślę sobie, ta pierwsza odpada. Bo ty, synu, może na jakiego kierownika się nadajesz, ale na kierownika szkoły to chyba nie – popatrzył na Wacława, zamrugał okiem i roześmiał się.
– Co tu śmiesznego? – naburmuszył się syn, którego ubodły ojcowe przyśmieszki.
– To synu dlatego, że mi się owe jaskółki przypomniały, po których mnie do twojej szkoły wezwano – ciągnął niezrażony synowskim niezadowoleniem Władysław. – Bo sem pomyślał, czy taki człowiek, którego bardziej interesują jaskółki niż nauka może być kierownikiem szkoły, pytam ciebie?
Tym razem syn nie odpowiedział, za to żona domyślając się jakiejś mężowskiej psoty poprosiła:
– Niech tatuś opowie o tych jaskółkach – synowa uśmiechnęła się serdecznie.
– Licho z jaskółkami – przerwał mąż. – Niech ojciec kończy, jak się o nas pytał.
Stary porozumiewawczo mrugnął do synowej.
– No nie synu, choć ja nie uczony, to tyle przecie wiem, że kobieta ma pierwszeństwo.
Janina aż w ręce klasnęła, tak się jej teść spodobał. Izunia zaś, która zdążyła się usadowić na dziadkowych kolanach, poparła matkę:
– Dziadziu, a co te jaskółki?
– No i co, synu? Przegłosowały cię. Ale o tych jaskółkach lepiej jak sam opowiesz, wiesz lepiej ode mnie jak tam z nimi było – powiedział dziadzio.
– Jakże to powiedzieć przy Izuni… Mam stracić w jej oczach ojcowską powagę? – bronił się zaatakowany – I to przez dziecinny figiel, za który zresztą dostałem od ojca całkiem przyzwoite rżnięcie…
– Dostałeś, synu – przyznał ojciec – co prawda, to prawda.
– No właśnie…
– Opowiedz, tatusiu. Opowiedz! – upierała się Izunia.
– Niechże ci będzie – zgodził się ojciec. – Było to przed jakąś uroczystością – zaczął Wacław – dziewczęta dekorowały klasę, a my, chłopcy, przeszkadzaliśmy im, prześmiewaliśmy się z ich pajączków i bibułek, jak to chłopcy. Ale czy to kiedy chłopiec przegadał dziewczynę? Czy dokuczył więcej niż ona jemu? Tak było i wtedy. Jak rozpuściły te swoje języczki, jak zaczęły nimi mleć, nie daliśmy im rady. A najwięcej to się mnie dostało. I za co? Że im nie chciałem gwoździ w ścianę wbić…
– Ano właśnie – mruknął dziadzio.
– Na moją biedę nadszedł kierownik – ciągnął Wacław. – Wtedy one chórem na mnie…Młotek i gwoździe do ręki wcisnęły i wbijaj w ścianę… Nie mogłem się już wymigać, ale miałem swój plan. Wychodząc, pogroziłem dziewczynom: „Jeszcze mnie popamiętacie!” Głupi, nie powinienem tak mówić, ale ja już nigdy rozumu nie nabiorę.
– To także prawda – przyznał ojciec.
– Zamiast więc do domu – Wacław udał, że nie zauważył ojcowskiej aluzji – poszedłem na cmentarz. Stała tam kapliczka, a pod jej dachem gnieździły się jaskółki. Drzwi kapliczki były otwarte i jaskółki w pogoni za muchami wlatywały przez nie do kapliczki. Złowiłem ich kilka, a na drugi dzień podczas akademii w przystrojonej klasie nieznacznie je wypuściłem. Zatrzepotały wesoło skrzydełkami, uniosły się pod sufit między bibułkowe łańcuchy, pająki, kwiatki, szamotały się wśród nich, rozrywały, jakby je kto wyuczył. „A macie za moją krzywdę, paskudne dziewuszyska” – myślałem zadowolony. Tymczasem dzieciaki pozrywały się z ławek, kierownik przerwał przemówienie, a jaskółki przestraszone hałasem zaczęły fruwać po całej klasie kończąc niszczycielską robotę. Nim otwarto okna, nim je w końcu wystraszono, z pięknych ozdób pod sufitem i na ścianach zwisały się strzępki.
– To Wacława robota! – wrzeszczały dziewczyny, choć żadna nie widziała, jak wypuszczałem jaskółki, bo się modliły do tych papierowych ozdób i do zadowolonego kierownika, i mógłbym się wszystkiego wyprzeć, gdyby nie wczorajsza pogróżka… Posłali po ojca i jak zwykle skończyło się laniem – westchnął smutnie Wacław, jakby jeszcze czuł owo lanie na skórze.
– Biedny tatuś – współczująco powiedziała Izunia. – Przecież to było tak ładnie z tymi jaskółkami między kolorowymi pająkami…
– Hura! – zawołał ubawiony Wacław – skoro moja córka mi współczuje, nie ma obawy o mój ojcowski autorytet.
– Pomóż mamusi nakryć do stołu, bo musimy uczcić nasze braterstwo, córeczko.
Uczcili je świeżym masłem, twarożkiem ze szczypiorkiem, rzodkiewką i słodką kawą z mlekiem.
(…)
Wśród serdecznego śmiechu obojga nie zwracali uwagi na mruczenie Wacława, że wolałby, niechby już ojciec został przy dawnych upodobaniach. Synowej podobała się prostota, szczerość i humor teścia, połechtał próżność okazywany szacunek. Jemu zaś miło było słuchać, gdy nazywała go tatusiem, a nie chłodno ojcem, imponowało mu pochodzenie synowej, jej wykształcenie, praca w szkole i zaradność, o której nawet ludzie rozpowiadają. Pod względem piękności zaś, to dziedziczka z Uchań*, którą widywał na spacerach, a która wydała mu się najpiękniejszą kobietą świata, ani się nie umywała do jego synowej. W głowie mu się nie mogło pomieścić, że to jest żona jego syna… Albo wnuczka… zupełnie jakieś paniątko… a jak się umiała dziadziowi przymilać…
– Ty dobry, kochany – mówiła głaszcząc pieszczotliwie siwe dziadziowe włosy. – Jak to dobrze, że przyjechałeś, będziemy zawsze razem, dobrze? Bo oni – główką wskazywała rodziców – zawsze to tu, to tam, a ja zawsze sama. A tatuś… Najpierw nie chciał nic mówić, bo chory. „Potem córeczko” mówił, „potem”. A jak przyszło potem, to zaczął pracować i też nie rozmawia. Tylko Reks jest zawsze ze mną. Ale on nie umie rozmawiać…
Rodzice, słysząc narzekania małej, uśmiechali się bezradnie, zdając sobie sprawę, że dziecko ma do tego słuszne powody, którym oni mimo chęci, nie mogą jednak zapobiec.
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Pod wiatr