Poranek ósmego maja nie był innym od poprzednich dni. Po śniadaniu sala opustoszała. Lokatorki i ich dzieci rozbiegły się, uprowadzając z sobą Izę. Po ich wyjściu Janina położyła się, zamknęła oczy i po chwili zapadła w podgorączkowe odrętwienie. Myśl jej przestała pracować, a pod zamkniętymi powiekami przepływały leniwie jakieś mgliste, łagodne majaki. Nie zdawała sobie sprawy, jak długo trwała chwila owego bezistnienia na ziemi i tylko w przebłyskach świadomości odczuwała rozkosz upragnionego spokoju. Przebudził ją brutalny chaos. Powracająca świadomość uchwyciła łoskot pośpiesznie otwieranych drzwi, usłyszała szybki tupot dziecięcych kroczków i zdyszany głos Izuni:
– Mamusiu, prędko biegnij po lalkę! Słyszysz? Biegnij do miasta po lalkę, bo wojna się już skończyła…
Dziecko niecierpliwie szarpało matczyną rękę.
– Co ty pleciesz? – spytała nieprzytomnie matka.
– Idź po lalkę – powtarza mała. – Obiecałaś mi kupić lalkę po wojnie, a bojec powiedział, że się skończyła.
Słowa dziecka powoli docierały do świadomości Janiny. Usiadła. Wpatruje się w dziewczynkę.
– Powtórz, coś powiedziała – prosi, chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiała.
– Kup mi lalkę, bo wojna się już skończyła – powtarza Izunia zniecierpliwiona powolnością matki.
– Kto ci to powiedział? – dopytuje.
– Mówiłam, bojec! – już krzyczy. – Jest na placu… i wszyscy tam są… i on powiedział, że wojna się skończyła…
Matka wkłada na bose nogi mężowskie buty, obciąga sukienkę, poprawia włosy. Córeczka nie spuszcza z niej rozgorączkowanych oczu.
– Idziesz po lalkę?
– Pójdziemy na plac – odpowiada matka.
– A lalka? – oczy dziecka rozszerzają się, stają się okrągłe, mrugają szybko, niespokojnie…
– Jeśli wojna się naprawdę skończyła, będziesz miała niejedną lalkę.
Na placu, otoczony repatriantami, stał oficer Czerwonej Armii. Na jego zmęczonej twarzy znać było trudy wojenne. Ocienione ciemnymi łukami brwi oczy były podkrążone sinymi obwódkami, świadczącymi o nieprzespanych nocach i zmęczeniu… Coś mówił, ale słowa jego głuszyły okrzyki zebranych. Umilkł i z uśmiechem poglądał na rozentuzjazmowany tłum. Gdy nieco przycichli, powtórzył:
– Berlin zdobyty – burza oklasków. – Hitler nie żyje – znów oklaski. – Kapitulacja podpisana i wasi mężowie, synowie i bracia wkrótce tu będą…
Zebrani szaleli. Matki tuliły i całowały ogłupiałe dzieci, kobiety płacząc padały sobie w objęcia. On zaś stał, patrzył i uśmiechał się ciągle. Wzrok jego zatrzymał się na postaci Mroczkowskiej i jej małej córeczce. Cień zadumy przysłonił na chwilę uśmiech, wzrok wybiegł poza otaczający go tłum. Wsłuchiwał się w dalekie odgłosy płynące z rodzinnych stron. Nagle mała rączka zatargała jego spuszczoną ręką. Przed nim stała dziewczynka i podając mu bukiecik polnych kwiatków mówiła:
– Nie płacz! Przecież wojna się skończyła i mama mi kupi lalkę. A ty sobie kupisz, co zechcesz.
Podniósł dziecko z ziemi, przytulił, ucałował złote włoski.
– Spasibo, maleńka! Oczeń spasibo. Śliczne te twoje kwiatki.
Ubawiony śmiał się głośno, serdecznie. Janina zażenowana poufałością córki, przeprosiła oficera i chciała ją zabrać, ale on zaprotestował:
– Pozwólcie jeszcze trochę popieścić waszą córeczkę, zdaje mi się, że to moja Lizoczka… Dawno jej nie widziałem… Hura! Koniec wojny! – wykrzyknął.
– Hura! – zawtórowali repatrianci.
Nowy wybuch radości przerwał przedstawiciel PUR-u.
– Proszę państwa – powiedział, gdy się uciszyli – wprawdzie nie mamy czym spełnić toastu za szczęśliwy koniec wojny, ale przecież wypada jakoś uczcić tę radosną chwilę, a że na bezrybiu i rak ryba, więc dziś każdy z państwa otrzyma piętnaście dkg najprawdziwszego masła, lepszy obiad, czyli aż dwa dania, a żony żołnierzy ponadto po pięćdziesiąt złotych.
Zapanowała ogólna radość, w której i dzieci wzięły udział, więc mała Izunia zapomniała o lalce. Nazajutrz jednak matka musiała pójść z nią do miasta, żeby przekonać dziewczynkę, że jeszcze nie ma sklepów, więc na lalkę musi trochę poczekać. Nie chciała, by dziecko straciło wiarę w matczyne słowo.
Z okazji zwycięstwa dostaliśmy dodatkowo po 15 dkg masła na osobę i lepszy obiad. Córeczka nadal domagała się obiecanej lalki i długo tłumaczyłam, że lalek jeszcze nie ma, ale gdy tylko będą, kupię. Naprawdę to konieczniejsze od lalki były jakieś pantofle dla mnie, bo dotąd chodziłam w mężowskich butach z cholewami i nawet na ten cel miałam przygotowany kg masła.
I właśnie tego dnia przyszły z miasta dwie kobiety. Jedna z nich pokazuje śliczne, prawie nienoszone pantofle, akurat na moją nogę i żąda za nie kg masła, druga wyjmuje bardzo ładną, z jasnymi włosami lalkę i żąda tyle samo. Miałam masło, a na nogach mężowskie kamasze. Obstąpiły nas nasze kobiety i dzieci. Spojrzałam na dzieci… Ich ślepki nie widzą pantofli, są zapatrzone w lalkę. Moja maleńka oniemiała z wrażenia.
– Mam także wózeczek – namawia właścicielka lalki – doda mi pani tylko parę litrów mleka.
Obok, wpatrzona w lalkę, niecierpliwie drobiła nóżkami córka.
– Zgoda – mówię – ale wózeczek chcę zaraz, a mleko dam wieczorem.
Kobieta wzięła masło i odeszła, a nasze repatriantki stukają się w czoło:
– Kupuje dzieciakowi lalkę, a sama chłopskimi buciorami klapie.
Gdy córeczka dostała lalkę, zapomniała o całym świecie. Oglądała ją, tuliła, całowała, a potem ułożyła w wózeczku i jak prawdziwa matka wyszła ze swym dzieckiem na spacer. Natychmiast otoczyła ją dzieciarnia pragnąca choć popatrzeć, choć dotknąć zabawki upragnionej przez każdą dziewczynką, a nawet niektórych chłopców. Ta dziecięca procesja sunęła dookoła placu, a pełne wyrzutu spojrzenia wielu dziecięcych oczu kierowały się w stronę siedzących przed barakami matek.
Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Pod wiatr