W początku października zawiadomiono mnie, że mam jechać na kurs kierowników szkoły ze wsi, w których są spółdzielnie produkcyjne. Pojechałam do inspektoratu i proszę, by wysłano któregoś z nauczycieli, ponieważ synek mały, a córka jeździ do szkoły. Nie mogę. Na to podinspektor partyjny, zwolennik rosyjskiego: „mołczat, słuszat”:

– Koleżanko, musimy tak postępować, jak wymaga dobro szkoły, a pani osobiste sprawy do nas nie należą.

– A opieka nad samotnymi żywicielkami?

– Koleżanko, trzeba trzeźwo patrzeć na życie. Ustawa jest ustawą, ale we właściwym czasie, u nas dobro szkoły przede wszystkiem.

Pojechałam, pozostawiając synka pod opieką córki, która do szkoły nie poszła. Do jedzenia zostawiłam dzieciom bochenek chleba, ziemniaki i litr mleka dziennie, drzewa do gotowania posiłków na tydzień.

(…)

Nie muszę dodawać, że przez cały czas trwania kursu myśl o moich dzieciach nie dawał mi spokoju. Wprawdzie w krytycznej chwili mogły się udać do siostry, ale moja córka, a nawet mały synek były na to zbyt dumne. Okazało się, że dzieci całkiem dobrze sobie radziły beze mnie. Iza nie czekając końca zostawionej żywności, ofiarowała się pomóc Walerianom w wykopaniu buraków. Za to zapewniła wyżywienie sobie i bratu. Ponadto Walerian pojechał z moimi dziećmi do lasu, wyciął wóz suchego drzewa, trzy pniaczki zrzucił dzieciom, a pozostałe kloce zawiózł do siebie. Dzieci pniaczki zrzuciły do szkolnej szopy. Ale ledwie się z tym uporał, „życzliwi” sąsiedzi zawiadomili, gdzie należało i gdy moja córeczka męczyła się nad rozdrobnieniem twardej brzozowej szczapy, w drzwiach szopy stanął leśny strażnik. Popatrzył na szczapę, na spoconą twarz dziewczynki, uśmiechnął się i wyjąwszy z jej rąk siekierę, porąbał wszystko drzewo.

– Jak zabraknie, niech panienka przyśle Waleriana czy jakiego drugiego po nowe – powiedział na pożegnanie.

– Nie przyślę, bo jutro wróci mama – odrzekła mała bohaterka. – Ale panu bardzo, bardzo dziękuję.

Cieszyła mnie zaradność córki, ale drętwiałam na myśl o następstwach dwutygodniowej nieobecności w szkole. Owszem, dziecko było zdolne i inteligentne, poza ogólną nauką miało też własne zainteresowania – muzykę, malarstwo, miała ładny głos. Ale tylko z trudem zdobyliśmy się na kupno mandoliny i opłatę tanich lekcji muzyki, mimo że w poprzedniej szkole mieliśmy znacznie lepsze warunki materialne. A gdyby teraz zaistniała potrzeba dodatkowych korepetycji, czym bym za nie zapłaciła?

Zrobiłam tylko tyle, by uchronić dziecko od zarzutu samowolnego opuszczania lekcji. Więcej nie mogłam choćby ze względu na zarozumialstwo nauczycieli i wyższość nad tymi z podstawówki. Wyższość ta nie miała podstaw, ponieważ większość z nich nie tylko nie posiadała wyższego wykształcenia, ale swego przedmiotu nie potrafiła dobrze nauczyć. Ci byli najbardziej wymagający. Zawód nauczycielski jest mi serdecznie bliski, tym bardziej, że i moje dzieci go wybrały i pracując, starają się własna matkę prześcignąć, co mnie bardzo cieszy. Mierzi mnie natomiast niepotrzebna duma.


Córka uczęszczała do liceum. Miałam spory kłopot z wywiadówkami. Wypadały one jednocześnie we wszystkich szkołach naszego powiatu. W dzień, w którym była wywiadówka w Pożarkach, była i w liceum córki. Niestety, nie mogłam dojść do porozumienia z nauczycielami córki. Muszę przyznać, że poważna większość z nich posiadała lub zdobywała zaledwie Studium Nauczycielskie, a wielu do przejścia na emeryturę nie ukończyło studiów wyższych. Ich poziom naukowy i kulturalny pozostawiał wiele do życzenia. Córce postawiono dwie oceny niedostateczne, a gdym zaprotestowała, dwie „profesorki” przywołały inne koleżanki, które na moich oczach, mimo że było już po klasyfikacji i wywiadówce dopisały jeszcze dwie dwójki. Wówczas córka się zbuntowała i oświadczyła, że więcej do tej szkoły nie wróci. Zwróciłam się do inspektoratu. Inspektora nie zastałam, a zastępujący go podinspektor pouczył mnie, że liceum nie podlega Inspektoratowi Oświaty. Dopiero po wakacjach w naszą sprawę wmieszał się inspektor i zaproponował by moja – wówczas piętnastoletnia – córka została w naszej szkole nauczycielką, a wówczas będzie skierowana do Rejonowej Komisji Kształcenia Nauczycieli (RKKN), tej samej, w której i ja zdobyłam świadectwo maturalne.

(…)

Córka była uradowana ze zmiany. Nauka w RKKN szła jej znakomicie, zdawała wspaniale egzaminy, a że kiedyś uczyła się muzyki, wykorzystała to w szkole zakładając komplet mandolinistki i chór, przejęła też naukę tańców. W ogóle była bardzo utalentowaną osobą, co wyszło na korzyść szkoły, a mnie bardzo odciążyło.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?